|
Anioł tańczący na języku
Statystyka oraz ogólna mapa wycieczki.
Słowo wstępne
Wyjazd ten miał być zrealizowany w 2004 roku . Sprawy rodzinno-finanosowe ułożyły się jednak
nie po naszej myśli.
Dzień pierwszy (17 VIII, środa) ok. 64 km

Kraków - Skała - Wolbrom - Strzegowa
Dzień wcześniej, wieczorem spakowaliśmy wszystkie
klamoty do sakw,
dokonaliśmy ostatnich zakupów
(zupki w proszku, ryż w woreczkach, baterie do dyktafonu i radyjka, kurtka przeciw wiatrowa dla Eli,
troki do sakwy, którą pożyczył nam Krzysiek).
Po pokonaniu 54 km odpoczęliśmy na rynku w Wolbromiu.
Niestety kebabów nie umieją tu robić. Były zimne i za bardzo oblane sosem.
Trasa przyjemna choć dużo samochodów. Raz w górę, raz w dół, trochę po płaskim i tak przez cały dzień.
Podjazdy sprawiały Eli trudności ale dzielnie je pokonała.
Na nocleg zatrzymujemy się w znanym już z poprzedniej wyprawy w 2002 roku gospodarstwie agroturystycznym
w Strzegowej. Tym razem wybieramy pokoje. Cena na wejściu wynosiła 20 PLN za osobę ale miła właścicielka
obniżyła ją do 15 PLN. W cenę wliczona była pościel, dostęp do łazienki: kibel, natrysk, umywalka
z lustrem - wszystko w jednym pomieszczeniu oraz do kuchni: kuchenka na gaz z 25-kg butli, mikrofalowa,
zlew z ciepłą wodą, lodówka. W pokoju mieliśmy 3 tapczaniki, dwa fotele, stoliczek no i mały,
czarno-biały telewizor odbierający Polsat, TVP1 oraz TVP2.
Dobrze zorganizowana była suszarnia na pranie, bo z rana słoneczko pierwsze
co robi to właśnie ogrzewa suszące się pranie.
Dzień drugi (18 VIII, czwartek) ok. 87 km

Strzegowa - Pilica - Skarżyce - Mirów - Olsztyn - Częstochowa
Budzik zadzwonił o godz. 6:00, przestawiliśmy go jednak na 6:30. A tak na
prawdę wstaliśmy 15 minut po siódmej ;-) Kupiłem jogurt, bułkę i pasztet na śniadanie.
O godz. 9:01 wyruszyliśmy w drogę. Po drodze mijamy zamek w Smoleniu. Nie
zwiedzamy go, ponieważ zrobiliśmy to dwa lata temu. Szybkim zjazdem zjechaliśmy do Pilicy i od razu
nasze rowery skierowaliśmy w stronę pałacu. Z żalem stwierdziliśmy, że przez dwa ostatnie lata nic się
z pałacem nie zmieniło. Dalej stoi i niszczeje :(
Wyjazd z miejscowości był bardzo przyjemny. Droga prowadząca z Pilicy do
Ogrodzieńca ma wygodny chodnik, wprawdzie z fazowanej kostki ale przynajmniej nie trzeba jechać z
blachosmrodami po asfalcie. O godz. 10 na niebie nie było ani jednej chmurki. Niebo całe niebieściutkie
a temperatura powietrza osiągneła 23°C.
Po przejechaniu 20 km dojechaliśmy do Sanktuarium Matki Boskiej Skarżyckiej.
W tej samej miejscowości robimy przerwę na drugie śniadanie, podczas którego zadzwonił Janek by się
upewnić kiedy dotrzemy do Kalisza. Jak się później okazało, moje przewidywania okazały się słuszne i do
Kalisza dotarliśmy w niedzielę.
Po przejechaniu 35 km dotarliśmy pod mury zamku w Mirowie. Ela była jednak
zbyt zmęczona by wspiąć się na górę. Zdecydowaliśmy się na obiad w tutejszym barze. Niespecjalnie rowerowy
był to posiłek, bowiem Ela zjadła olbrzymiego hamburgera i popiła go kawą a ja zjadłem golonkę i wypiłem
dwa piwa. Pobyt w barze umilała nam grupa emerytów ze Śląska swoimi zabawnymi przekomarzaniami się między
sobą. Część z tej wycieczki poszła na zamek a pozostała racząc się od czasu do czasu wódeczką śpiewała
wesołe, skoczne a czasem sprośne, piosenki.
O godz. 14:20 termometr w moim liczniku pokazał 27°C. Ciepło, ale może
spowodowane było tym, że przestał wiać wiaterek. Odbiornik GPS to przydatna rzecz ale radzę Wam -
zabierajcie zawsze ze sobą papierową mapę bo nie do końca można mu ufać ;-)
Po przejechaniu 62 km dotarliśmy pod kolejne ruiny, tym razem zamku
w Olszytnie. Również i tutaj zmęczenie Eli wzięło górę i tylko przez chwilę podziwialiśmy majestatyczną
sylwetę zamku. Zadzwoniliśmy też do cioci mieszkającej w Częstochowie, że za jakieś 1.5h będziemy u niej.
Okazało się natomiast, że kilka km wcześniej zgubiłem dwie rolki papieru toaletowego. Jadąca za mną Ela
dziwiła się co za pajac zgubił papier toaletowy na drodze ;-)
O godzinie 18:35 meldujemy się pod blokiem, w którym mieszka moja ciocia.
Wzięliśmy szybki prysznic, przekąsiliśmy co nieco i poszliśmy na Apel Jasnogórski. Około godz. 22
wróciliśmy i od razu poszliśmy spać.
Dzień trzeci (19 VIII, piątek) ok. 67 km

Częstochowa - Kłobuck - Krzepica - Kępowizna
Rano zmierzyliśmy sobie ciśnienie: Ela 119/67, ja 127/84. Ela waży 62 kg
a ja 93 kg. Zrobiliśmy sobie też pamiątkowe zdjęcie z ciocią: w dużym pokoju i na ukwieconym balkonie.
O godz. 9:22 wyruszyliśmy na Jasną Górę. Siedząc przed wejściem do kaplicy
w której znajduje się obraz Matki Bożej Częstochowskiej zostaliśmy zagadnięci przez reporterkę-stażystkę
z Radia Jasna Góra. Przeprowadziła z nami wywiad; pytała skąd jesteśmy, dlaczego tu przyjechaliśmy, czym
jest dla nas to miejsce z czym nam się kojarzy.
Daliśmy 2 PLN pani, którą okradziono w pociągu i nie miała pieniędzy na
bilet powrotny. Chcieliśmy zwiedzić skarbiec ale kolejka skutecznie nas od tego odwiodła. Kiedy byliśmy
pod ołtarzem umiejscowionym na murach klasztoru uświadomiliśmy sobie, że nasze 3 bidony zostały w kuchni
u cioci w mieszkaniu. Szybki telefon do cioci - na szczęście była w domu i już zaczynała się niepokoić
bo nie miała do nas telefonu. Ela została przed wejściem do klasztoru a ja szybciutko obróciłem do cioci i
z powrotem z naszymi bidonikami albo termosami jak nazwała je ciocia. Dzięki temu miałem w nogach o 3 km
więcej w nogach niż Ela ;-)
Z Częstochowy wyjechaliśmy drogą wiodącą na północ, a konkretnie ul. św.
Rocha w kierunku na Wieluń. Już na początku stwierdziliśmy, że jest to droga o dużym natężeniu ruchu
ale na szczęście z początku było dobre, ubite pobocze bądź po prostu chodnik a potem wygodne 1.5-metrowe,
asfaltowe pobocze. O godz. 11:08 minęliśmy tablicę z napisem Częstochowa.
Po przejechaniu 21 km dotarliśmy do Kłobucka. Zwiedziliśmy kościół św.
Marcina i św. Małgorzaty, gotycki z XV w., przebudowany w okresie baroku. Następnie kierowani przez
miejscowego rowerzystę dotarliśmy do neogotyckiego pałacu z XIX w., który mimo, że odnowiony nie zrobił
na nas specjalnego wrażenia. Może dlatego, że był szczelnie otoczony drzewami i nie dało się zrobić
dobrego zdjęcia? ;-)
Następną miejscowością z zabytkiem godnym odwiedzenia były Krzepice.
Zwiedziliśmy tu kościół św. Jakuba, dawny klasztorny Kanoników Regularnych XIV, XVII w. z wystrojem
barokowym. Przy kościele rośnie potężne drzewo, którego Ela nawet ze moją pomocą nie byłaby w stanie
objąć. Teren wokół kościółka jest bardzo ładnie zagospodarowany. Tuż przy wyjeździe z Krzepic w kierunku
na Wieluń jest bardzo przyjemny zajazd przy stacji benzynowej. Wydaliśmy tu 45 PLN na obiad ale
warto było. Jedzenie dobre, dużo sałatek no i co najważniejsze: ładna i miła obsługa za barem ;-) Na obiad
poświęciliśmy 1.5 godziny.
Za barem, po chwili pedałowania, natrafiliśmy na ruiny klasycystycznej
synagogi z 2 poł. XVIII w. Jest to ruina w pełnym znaczeniu tego słowa: same ściany, brak dachu a w środku
krzaki i małe drzewa. Za miejscowością o wdzięcznej nazwie Zajączki I minęliśmy dwie krowy, które wyraźnie się
nami interesowały. Widać wyczuły swoich ;-) Jedna nawet zamuczała na pożegnanie. Między Zajączkami I a
Zimnąwodą jechaliśmy bardzo przyjemną asfaltową drogą w lesie - poruszaliśmy się jakby w zielonym tunelu,
na końcu którego był okrągły otwór z którego biła jasność. Cień, świeżo położony asfalt (ale nie brudzący
opon) i lekko pod górkę. Dla Eli to na pewno była bardziej stromy podjazd niż dla mnie. Od czasu do czasu
śpiewają ptaki.
W miejscowości Parzymiechy, tuż obok wejścia do ośrodka odwykowego dla
alkoholików, zatrzymaliśmy się w celu ustalenie gdzie będziemy nocować. Gdy tak siedzieliśmy i
studiowaliśmy mapę zatrzymała się przy nas para rowerzystów. Chłopak z dziewczyną wracali z kąpieli znad
Warty. Wynajmowali domek w pobliskiej miejscowości i nawet zaproponowali nam u siebie nocleg w spartańskich
warunkach. Niestety nie było nam to po drodze więc podziękowaliśmy. Polecili nam jednak ośrodek ZHP nad
Wartą, w Kępowiźnie. Cóż było robić. Pokonaliśmy tego dnia jeszcze 10 km do tego ośrodka.
O 18:20 minęliśmy bramę ośrodka. Okazał się on dość rozległym obiektem,
położonym tuż nad Wartą w Załęczańskim Parku Krajobrazowym. Posiada kilka mniejszych budynków dla wczasowiczów
oraz dwu piętrowy hotel,
w którym mieliśmy przyjemność nocować. Niestety za pokój z łazienką zapłacić musieliśmy 70 PLN.
Na szczęście mogliśmy trzymać rowery w pokoju. W cenę wliczona była też pościel, ręcznik, mydło
i papier toaletowy i widok na zachodzące słońce nad Wartą ;-) Cena może być mniejsza o 20% jeżeli jest się
instruktorem harcerskim i ma się opłaconą aktualną składkę.
Wieczorem kupiliśmy ciasteczka i oranżadę (piwa w ośrodku niestety nie było)
i poszliśmy nad Wartę podziwiać zachód słońca. Przy okazji poznaliśmy pana obsługującego prom, który
powiedział nam, że jutro o godz. 7:00 będzie płynął na drugą stronę i chętnie nas przewiezie na drugą
stronę. Wprawdzie Warta w tym miejscu nie jest szeroka i mógłbym zaryzykować przejście wpław i
przeniesienie rowerów a potem bagaży nad głową ale woleliśmy nie ryzykować. W końcu to nie "Misja Martyna" ;-)
Gdyby nie prom to może i bym się zdecydował, bo w przeciwnym razie musielibyśmy nadłożyć ok. 10 km.
Koło godz. 22 poszliśmy spać.
Dzień czwarty (20 VIII, sobota) ok. 53 km

Kępowizna - Grębień - Ożarów - Wieluń - Lututów
Budzik zadzwonił o godz. 5:30. Zwyczajowo przestawiliśmy go o pół godziny
do przodu i wstaliśmy o 6. Spało się nam dobrze tylko, że krótko. Opuściliśmy nas hotel o 6:48,
klucz od pokoju byłem zmuszony zostawić w drzwiach recepcji, bo nikogo w niej o tej godzinie jeszcze
nie było ;-) Mieliśmy nadzieję, i do tej pory ją mamy, że nikt z tego powodu nie będzie nas ścigał.
O 6:59 byliśmy już po drugiej stronie Warty. Bardzo sympatyczny pan przewiózł nas przez
rzekę. Ale nie od razu pojechaliśmy dalej.
Tuż przed wejściem na przeprawę stwierdziłem, że nie mam
powietrza w tylnym kole. Zeszło mi z 36 min. zanim ściągnąłem bagaże, dokładnie zdiagnozowałem
miejsce przebicia, załatałem i złożyłem wszystko na miejsce.
Pogoda rano była śliczna i warto było wstać tak wcześnie, żeby podziwiać tym razem
wschód słońca nad Wartą. Wschód wschodem ale czas nam było na śniadanie. Zjedliśmy je przed wejściem
do wiejskiego sklepiku w Dzietrznikach: kefir, 3 bułki, 2 banany, 2 jogurty oraz Snickersy.
O godz. 9 stwierdziliśmy patrząc na bezchmurne niebo,
że i ten dzień będzie ciepły i słoneczny. Żadnej chmurki jak sięgnąć wzrokiem ;-)
Po przejechaniu 9 km przez przypadek spostrzegłem drogowskaz kierujący
do zabytkowego kościółka w Grębieniu. Jest to późnogotycki drewniany kościół filialny z XV w. Wewnątrz
znajduje się późnogotycka polichromia na ścianach (ok. 1500 r.) i późnogotycko-renesansowa na stropach
(ok. 1520-30 r.).
Kolejnym zabytkiem przy szutrowej drodze do Ożarowa był wiatrak typu koźlak
w Kocielewie wpisany do rejestru zabytków nieruchomych woj. sieradzkiego pod nr 337A.
Wiatrak wybudowała w 1914 r. rodzina Kowalskich. W 1959 r decyzją P.W.R.N. w Łodzi zakazano przemiału mąki.
Pod koniec 1961 r. młyn wietrzny przestał pracować. W 1997 r staraniem Towarzystwa Przyjaciół Wnętrz
Dworskich w Ożarowie wiatrak został wykupiony przez U.M.i.G w Wieluniu. Obecnie prowadzony jest remont
kapitalny obiektu, aby mógł być świadectwem bogatej kultury rzemieślniczej i przemysłu ludowego tych ziem.
Remont wiatraka prowadzony jest przez Towarzystwo Przyjaciół Wnętrz Dworskich w Ożarowie, zgodnie z
decyzją wojewódzkiego konserwatora zabytków w Sieradzu z dn. 29.10.1998 r.
W Ożarowie, w którym byliśmy kilka minut po godz. 10, mieliśmy nadzieję
zwiedzić dwór drewniany, parterowy,
czteroalkierzowy, późnobarokowy z XVIII w., który zaliczany jest do najpiękniejszych zabytków
budownictwa drewnianego. Niestety Muzeum Wnętrz, które mieści się w dworze w sob. i niedz. otwarte jest od
12 do 15:30, a w tygodniu od 9:30 do 15:30.
Po przejechaniu 27 km, w samo południe dotarliśmy na Rynek w Wieluniu. I
bardzo dobrze, bo temperatura powietrza nie zachęcała do dalszej jazdy. Dlatego też odpoczywaliśmy
2 godziny na tutejszym Rynku siedząc pod parasolami i racząc się piwem. Z Wielunia skierowaliśmy się
ruchliwą drogą nr 45, bez pobocza!, na północ. Na szczęście nie musieliśmy jechać nią zbyt długo;
po przekroczeniu rzeczki Pyszna odbiliśmy na zachód na drogę do Łagiewnik. W Raczynie minęliśmy dom, w
którym urodziła się
błogosławiona siostra Kanuta.
Około godz. 15 zrobiliśmy sobie mały popas na przystanku autobusowym w
Świątkowicach. Miły cień, który dawał przystanek i otaczające go topole i brzozy wraz z lekkim zefirkiem
przyniósł lekkie wytchnienie, bo dzień ten był wyjątkowo gorący.
Na nocleg zatrzymaliśmy się w motelu "Eurozajazd" w Lututowie. Bardzo miły właściciel
zgodził się odstąpić nam swój pokój w przyziemiu. Nie mieliśmy niestety szczęścia, bo akuratnie
organizował on spotkanie rodzinne i wszystkie pozostałe pokoje były zajęte. Zapłaciliśmy wprawdzie 60 PLN
za ten nocleg ale mieliśmy do dyspozycji prysznic z ciepłą (i zimną)wodą, ręczniki, kuchnię,
i ogromnie łóżko wraz z pościelą. Zadzwoniliśmy też do Janka, że jutro spotkamy się na Rynku w Czajkowie.
Dzień piąty (21 VIII, niedziela) ok. 72 km

Lututów - Klonowa - Wola Grabowska - Ołobok - Kalisz
Nie będę pisał, że i w tym dniu budzik po raz pierwszy zadzwonił o 5:30
a wstaliśmy i tak godzinę później. Śniadanie zjedliśmy takie jak zwykle: Ela kawa z mlekiem i cukrem oraz
sucha bułka, a ja woreczek ryżu plus jogurt truskawkowy i bawarka. O godzinie 8 wyruszyliśmy
spod "Eurozajazdu" i drogą na północ skierowaliśmy się w stronę Czajkowa. Piętnaście minut później
zadzwonił Janek, że jest już w Czajkowie podczas gdy my oddaliliśmy się od Lututowa li-tylko o 2 km.
Droga była prawie idealna: leciutko w dół, po bokach drzewa, cisza i spokój, słońce świeciło, na niebie
brak chmurek i lekki wiaterek w plecy. O 8:55 spotkaliśmy się z Jankiem w Klonowej, gdzie znowu
miałem nieszczęście łatać dętkę w tylnym kole. Janek był na tyle miły, że zabrał sakwy Eli,
w związku z tym mogliśmy jechać troszeczkę szybciej.
Po przejechaniu 21 km zrobiliśmy sobie małą przerwę
na picie i bułkę pod sklepem w Kuźnicy Grabowskiej.
Po przejechaniu ok. 48 km. dotarliśmy do kościoła parafialnego
św. Jana Ewangelisty w Ołoboku. To pocysterski kościół z XV-XVI w., przebudowany, z rokokowym wnętrzem,
którego nie dane nam było zobaczyć, bo obiekt był zamknięty. O godz. 13:30 zrobiliśmy sobie pamiątkowe
zdjęcie przy tablicy drogowej z napisem Kalisz. Niniejszym stwierdziliśmy, że cel naszej wycieczki
został w pełni zrealizowany.
Pod blok Janka dotarliśmy ok. godz. 14. Rowery poszły na balkon, sakwy w
kąt pokoju w którym spaliśmy, a na stole wylądowało... zimne piwo! Następnie wykąpaliśmy się i zjedliśmy
pyszny obiad przygotowany przez żonę Janka. Po krótkim odpoczynku na rowerach pozbawionych już
sakw pojechaliśmy na działkę Janka.
Nie wiem czy mogę napisać coś o niej więcej, więc ograniczę się tylko do wyrażenia naszego zachwytu.
Działka i domek na niej bardzo nam się podobały. Było piwko, kaszanka, pomidory działkowe z bazylią -
palce lizać!
Dzień szósty (22 VIII, poniedziałek) zero km na rowerze
zwiedzanie Kalisza
Wstaliśmy koło 9, zjedliśmy pyszne śniadanie. Ten dzień spędziliśmy na
poznawaniu uroków "młodego duchem, najstarszego w Polsce" miasta. Mając Janka za przewodnika obejrzeliśmy
budynek Teatru Miejskiego, Park Miejski (groby żołnierzy radzieckich, dwie śluzy, ciekawe okazy drzew,
kopię figurki kwiaciarki, uszkodzony zegar słoneczny) oraz tor kolarski.
W domku ogrodnika przysiedliśmy na chwilę na zimnego browarka. Janek pożegnał nas i dalsze zwiedzanie
kontynuowaliśmy sami. Widzieliśmy Basztę Dorotkę, kościół Nawiedzenie NMP i klasztor Bernardyński (obecnie
Jezuitów), kościół katedralny św. Mikołaja, kościół św. Stanisława i św. Wojciecha,
Rynek z ładnym Ratuszem (w którym znajduje się oryginał rzeźby kwiaciarki), kościół
św. Stanisława i klasztor Franciszkanów, dawny Trybunał a na koniec most kamienny. Ponieważ był to
poniedziałek Muzeum Okręgowe Ziemi Kaliskiej było zamknięte, więc mogliśmy podziwiać jedynie
głowę Mikołaja Kopernika na postumencie obok wejścia do Muzeum. Około godziny 16 dotarliśmy do
mieszkania Janka, wypiliśmy po piwku. Nie musze pisać, że obiado-kolacja był pyszny i rozpływał
się w ustach. Po posiłku usiedliśmy z zimnym browarkiem w ręku i oglądnęliśmy program o Lance
Armstrongu, który emitowany był swego czasu na Discovery Chanell. W filmie Lance zdradza tajniki
swojego sukcesu oraz jak pokonał raka jąder.
Następnie poszliśmy do rowerowni Janka, gdzie zobaczyliśmy większość
rowerów z jego bogatej kolekcji. W tym dniu wytłumaczyłem też Jankowi jak korzystać z
oprogramowania dołączonego do jego nowego licznika z pulsometrem CicloSport HAC4+. Jak sam powiedział "jest to urządzenie z którego można wyciągnąć dużo wniosków właściwie interpretując dane". Korzystając
z dostępu do komputera sprawdziłem też pocztę - Ex i Łatka dzielnie radzili sobie na
Transkarpatii. Przed dwunastą poszliśmy spać.
Dzień siódmy (23 VIII, wtorek) zero km na rowerze
Kalisz - Gołuchów - Kalisz (PKS)
Obudziliśmy się koło godz. 6 i okazało się, że za oknem pada intensywnie deszcz a dziś mieliśmy w
planie rowerową wycieczkę do Gołuchowa, Russowa i Opatówka. Porzuciliśmy ideę odwiedzenia Gołuchowa
na rowerach i po zjedzeniu, jak zwykle już, pysznego śniadania, skorzystaliśmy z komunikacji miejskiej.
Janek odprowadził nas na przystanek i pożegnał się - on udał się na 12-godzinny dyżur do pracy a my
za 7.60 PLN dotarliśmy w 20 min. (autobusem linii nr 12A) do Gołuchowa. Jak na złość deszcz właśnie
wtedy przestał padać.
Najpierw udaliśmy się do Muzeum Leśnictwa. Ciekawie opracowano
charakterystykę niektórych gatunków drzew. W gablocie przedstawiono ich sylwetkę, jak wyglądają ew.
szyszki, nasionka, igły/liście, kora, jak wygląda przekrój podłuży i poprzeczny. W muzeum trzeba płacić
10 PLN za możliwość robienia zdjęć. Nam udało ominąć się ten przepis, ponieważ pani przewodnik, która
się nami (?) bezinteresownie zajęła została wezwana do dużej grupy i stwierdziła, że skoro nie będziemy
mieć przewodnika, to możemy fotografować za darmo. W sumie to się opłaciło, bo eksponaty są dobrze
poopisywane.
Zamek w Gołuchowie zwiedza się około 30 min. (w pon. nieczynne!). Nie będę
pisał co można zobaczyć w środku. Napiszę tylko, że warto go zwiedzić, a o zamku można poczytać na
wielu stronach internetowych, np.
www.zamkipolskie.com lub w pierwszym lepszym
przewodniku po ziemi kaliskiej. Po zwiedzeniu zamku udaliśmy się do hodowli żubrów, jako że i pod Krakowem
mamy podobną hodowlę, tyle że żubrów w Puszczy Niepołomickiej nie można zobaczyć na własne oczy.
W kawiarni muzealnej zjedliśmy na spółkę z Elą hamburgera i
gumowatą pizzę - zdecydowanie odradzamy jedzenie w tym miejscu. Niemniej jednak ciekawy wystrój wnętrza
rekompensuje niedostatki kulinarne: głowa rysia, poroże jelenia, głowa łosia, skóry ze zwierząt, wypchany
bocian, sowa, sarna i pełno innych ptaków.
O 16:15 wsiedliśmy do autobusu, który zawiózł nas do Kalisza. Mieliśmy
jeszcze w planie dotarcie do kamienia św. Jadwigi ale nie można wszystkiego zwiedzić na raz. Zostawiliśmy
sobie coś na następny raz. Po 20 min. jesteśmy w Kaliszu. Po południu, PYSZNY obiad, piwko i wspólne
oglądanie zdjęć a potem filmu ze ślubu córki Janka.
Dzień ósmy (24 VIII, środa) ok. 10 km

Kalisz - Wrocław - Katowice - Kraków (PKP) - dom
Pobudka o 6:20, a już o 7:13 wyruszyliśmy, po obfitym i sycącym śniadaniu, na dworzec kolejowy w Kaliszu.
Miśka i Janek wczoraj dokładnie wytłumaczyli nam jak mamy się kierować, aby najkrótszą drogą dojechać
na stację. Przy ulicy Staszica minęliśmy kościół, który wygląda jak skrzyżowanie filtru powietrza w
blachosmrodzie z piramidą egipską. O 7:29 mieliśmy już bilety w ręce i udaliśmy się na peron pierwszy,
skąd odchodził nasz pociąg. Na szczęście można było zapłacić kartą kredytową (w pierwszym okienku).
Nie mieliśmy niestety bezpośredniego pociągu z Kalisza do Krakowa, dlatego
pojechaliśmy pociągiem relacji Łodź - Wrocław. Na III peronie stacji Wrocław Główny byliśmy o godz. 9:40
Po godzinie czekania z wsiedliśmy do pociągu do Krakowa. W pociągowej ubikacji czekało nas miłe
zaskoczenie: jest ciepła woda w kranie, mydło i ręczniki do wycierania rąk. Rowery jak zwykle stoją
spięte na końcu składu a my siedzimy w ostatnim przedziale od końca. O 12:10 byliśmy w Opolu, 13:12
w Gliwicach, 13:42 w Katowicach, 14:22 w Jaworznie.
O godz. 15:24 zaczęliśmy ostatni etap naszej wycieczki: z dworca w Krakowie
pojechaliśmy na rowerkach do domu. Po niecałej godzince zameldowaliśmy się przed naszą klatką.
Podsumowanie
Wzięliśmy śpiwór i namiot ale ani jednego ani
drugiego ani razu nie użyliśmy. Tak samo jak dwóch kartuszy z gazem i palnika gazowego.
Podczas wyjazdu wydaliśmy 634.34 PLN (w tym: jedzenie - 271.61, noclegi - 160, inne - 202.76), po
podzieleniu przez 8 dni wycieczki daje 80 PLN na dwie osoby choć bardziej wiarygodna jest średnia
gdy powyższą sumę podzieli się przez 6 dni (wyjdzie wtedy 105 PLN na dwie osoby), bowiem przez
dwa dni w Kaliszu żyliśmy na koszt Miśki i Janka. Za co im niniejszym raz jeszcze bardzo dziękujemy!
Pieniędzy wydaliśmy rzeczywiście sporo, no ale w końcu to były wakacje a nie pokutna wędrówka ;-)
Jeżeli chodzi o przejechany dystans to nie jest on tak imponujący jak nasze
wydatki.
W ciągu 6 dni przejechaliśmy 356 km, to daje średnio 59 km na dzień. Średnia też nie była wysoka, bowiem
wynosiła 13,2 km/h - niemniej jednak należy zaznaczyć, że Ela przez dwa lata nie siedziała na rowerze
i praktycznie z marszu przejechała dzielnie ten dystans!
Literatura
- POLSKA Atlas krajoznawczy z przewodnikiem, Warszawa-Wrocław, PPWK (1996)
- Słownik geograficzno-krajoznawczy Polski, wyd. III, PWN, Warszawa (1998)
Źródła map
- ECWP World Satelite Map, 20m/pixel, 1:300 000, Remote satelite map in ECW format, created with
the NASA maps, for free
- poland.MPV, 100m/pixel, 1:000000, Vector maps based on the DCW (Digital Chart of the World), for free
http://hal.compegps.com/mapas/dcw
Strona utworzona w dniu 17.08.2005 r.
Ostatnia modyfikacja pliku: 25.10.2022, 22:57:25 CEST |
|