Kastet z dębowym listkiem... czyli wokół Tatr na rowerze
Home
Marek Grocholski, Wokół Tatr na rowerze, Pascal, Bielsko-Biała (2005)

      Czytaj relacją z dnia pierwszego.... Zatem nadszedł w końcu ten dzień - 30 września A.D. 2006. Pobudka nastąpiła o godzinie 6:00. Na polu (dla warszawiaków - na dworze) jeszcze ciemno. O godz. 6:20 zaczęło robić się jasno ale słońca jeszcze nie widać. Na śniadanie znów ryż, znów z jogurtem choć tym razem dodałem po bananie do naszych porcji, a na zakąskę Snickers. O godz. 7:40 wyruszyliśmy w drogę wokół Tatr. Przez uśpione Zakopane przemknęliśmy z prędkością błyskawicy. Z jednego z mijanych domów unosił się pionowo w górę dym z komina. Na tej podstawie wysnułem wniosek, że tego dnia będzie ładna pogoda. Po przejechaniu 10 km minęliśmy wejście do Doliny Kościeliskiej. O tego momentu do samego Chochołowa było/jest z górki. Przed przejściem granicznym wymieniliśmy korony, a od sprzedawcy dowiedzieliśmy się, że dobry obiad na Słowacji to wydatek rzędu 180 koron. Więc mając 220 koron powinno nam wystarczyć na obiad. Po 22 km przekroczyliśmy granicę państwa w Chochołowie. Co ciekawe polskich celników nie było w tym dniu w pracy.
     Pierwszy podjazd okazał się zagadką, bowiem na znaku było określone 12% nachylenie a mój cudowny licznik pokazał w szczytowym momencie tylko 8%. Znak został postawiony chyba w celu osłabienia psychiki kolarzy. Od początku tego podjazdu cała droga i okolica była spowita we mgle. Po 28 km w Vitanovej odbiliśmy na południe w kierunku ciepłych źródeł w Oravice, a po mgle nie ma już śladu. Muszę przyznać, że trochę inaczej sobie wyobrażałem tą trasę - obawiałem się dużych podjazdów od początku. Przewodnik, z którego korzystaliśmy jest w pewnym miejscu zdezaktualizowany. Droga, która miała być skrótem "w większej części z dziur niż asfaltu" [1] przed Habovką okazała się być świeżo wybudowaną i łagodnie sprowadziła nas do Zuberca (49.80 km jazdy).
     O godz. 10, po przejechaniu 51 km licznik zanotował 16 stop. Celcjusza w słońcu! Tatry wciąż były za chmurami czy też mgłą. Chwilę później zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie - banan i batonik. Za kamieniołomem zaczął się pierwszy poważny podjazd - miejscami 15% nachylenia. W przewodniku tak go opisano: "Zaraz za kamieniołomem szosa staje dęba. Niejeden zsiądzie z roweru jeszcze przed ostrym zakrętem w prawo, gdzie trasa nieco łagodnieje..." [1]. Nam udało się pokonać ten podjazd bez większych problemów ;-) "Podjazd, widoki i mało dziur" - powiedział Arek na 57 kilometrze. Podczas podjazdu najpierw zdobyliśmy Wyżną Huciańską Przełęcz (Vyšne Hutianské Sedlo; ok. 950 m n.p.m.), a następnie Kwaczańską Przełęcz (Kvaćianske sedlo, ok. 1070 m n.p.m.). Nie muszę zaznaczać, że widoki były zapierające dech w piersiach i to nie tylko z powodu podjazdu. "Zjazd, który się tu zaczyna, nie ma sobie równych w Tatrach. Do poziomu Jeziora Liptowskiego jest ponad 500 metrów różnicy w wysokości" - tyle przewodnik [1] i należy się z nim zgodzić. Karkołomne serpentyny wijące się jak zaskroniec dostarczyły nam niezapomnianych wrażeń. Serpentyny były tylko dwie i mnie zawiodły że tak szybko się skończyły ;) [przypis Arka]. Ani się spostrzegliśmy, jak pokonaliśmy 70 km i wjechaliśmy do Liptowskich Matiaszowic.
     Po pokonaniu 85 km dotarliśmy do jedynego "dużego" słowackiego miasta na naszej trasie - Liptowskiego Mikulasza. "Miasto trochę większe od Zakopanego jest kilkakrotnie starsze od polskiego kurortu" [1]. O godz. 11:58 minęliśmy tablicę oznaczającą koniec tej miejscowości i chwilę potem zatrzymaliśmy się na trzecie śniadanie. fajnie to brzmi :D znaczy wszystko ok, ale bardzo podoba mi się to stwierdzenie :) poczułem się jak na filmie z Kubusiem Puchatkiem ;) [przypis Arka]. Był to 89 km naszej wycieczki a temperatura powietrza wynosiła wtedy 20 stop. Celcjusza. Niebo nad nami było błękitne, natomiast nad horyzontem zaległy chmury. Droga natomiast jest bardzo wygodna; bez dziur, płasko i z wygodnym poboczem.
     O godzinie 12:47 Arek pokonał 100. kilometr naszej wycieczki, a dwie minuty później mój licznik pokazał setny kilometr. Tu Arkowi skończyła się woda w bidonie. Oczywiście chciałem się z nim podzielić swoimi zapasami ale ja w bidonikach miałem rozpuszczony Maxim, słodzony aspartanem, na który Arek ma uczulenie.
     W Varisowie ani w Pribylinie nie było otwartego sklepu spożywczego, które w sobotę na Słowacji w mniejszych miejscowościach otwarte są od 8 do 11. W Pribylinie na szczęście otwarty był bar, w którym za 90 koron zamówiłem jakąś potrawę. Nie miałem pojęcia co dostanę bo Pani barmanka nie mówiła ani po polsku, ani po angielsku, a ja z kolei nie mówię po słowacku. Okazało się, że zamówiłem knedle (w Polsce wygląda tak samo bułka przygotowana na parze) z kawałkiem mięsa w dość smacznym sosie. Arek trochę dokładniej wczytał się w menu wiszące na ścianie w barze i zamówił sobie kurczaka z ryżem. Po krótkiej sjeście o godz. 14.10 wyruszyliśmy w dalszą drogę.
     O godz. 15:45 zdobyliśmy najwyżej położony punkt na naszej wycieczce 1250 m n.p.m. Po przejechaniu 136 km dotarliśmy w miejsce, które 19 listopada 2004 roku dotknął kataklizm. W trzy godziny huragan zniszczył ponad 12 tyś. ha lasu między Tatrzańską Kotliną a Podbańską. Na ziemi znalazły się trzy miliony metrów sześciennych drewna. Padło co piąte drzewo w Tatrach. Był to największy z notowanych dotąd takich kataklizmów po obu stronach gór [1]. Smutny to widok - drzewa wprawdzie już w większości uprzątnięto, ale nieme kikuty dają wyraźny obraz co tu się wydarzyło.
     Na Słowacji, w przeciwieństwie do Polski, jeździ bardzo wielu kolarzy. Bardzo nam się podobało pozdrawianie ich w rodzimym języku "Ahoj!" i podniesienie ręki. O godz. 16:10 (i pokonaniu 142 km) dotarliśmy do otwartego sklepu spożywczego w Tatrzańskiej Polance. Arek w końcu kupił wodę mineralną i batoniki, a ja uzupełniłem swój zapas wody. Szczyty Tatr znów schowane były w chmurach. O 16:47 licznik Arka wskazał 150 km naszej wycieczki. Zaraz za Starym Smokovcem droga przez kilka kilometrów biegnie w dół. Wg mojego GPSa do zachodu słońca zostało nam niecałe dwie godziny. Po minięciu wlotu do Doliny Białej Wody droga znów biegnie w dół i mogliśmy, choć bardziej dotyczyło to mnie niż Arka, odpocząć. Zarówno Arkowi, jak i mnie, zjazd się bardzo podobał mimo, że z obu stron drogi wiatrołomy. Choć z drugiej strony gdyby nie powalone drzewa, to nie widzielibyśmy podstawy Tatr ani szerokiej persektywy w kierunku południowym. Przez chwilkę licznik pokazał mi 42.5 km/h i kadencję 102 obr./min. To jest to co tygrysy lubią najbardziej. Szkoda, że to było na zjeździe a nie na płaskim odcinku ;-)
      Po pokonaniu 167 km dotarliśmy do skrzyżowania Drogi Wolności z drogą nr 67 (Spišská Belá - Łysa Polana), [2]na którym skierowaliśmy się na północ. Zmierzchało już, kiedy po przejechaniu 184 km dotarliśmy do przejścia granicznego na Łysej Polanie. Po krótkiej rozmowie z celnikiem na temat naszej trasy, zamocowaniu lampek przednich i tylnich oraz gadżetów odblaskowych wyruszyliśmy na ostatni tego dnia podjazd. Oto co można wyczytać w cytowanym już przezemnie przewodniku: Z Łysej Polany (970 m n.p.m.) trzeba się wspiąć na Wierch Poroniec (1105 m n.p.m.). Inżynierowie budując szosę pod koniec XIX w. zaprojektowali - dla pokonania 135 m różnicy wysokości - dwie długie i ostre serpentyny. Późniejsi użytkownicy drogi nazwali te dwa zakręty leżące blisko siebie językiem teściowej i jezykiem synowej [1].
     Owe 1105 m n.p.m. osiągnęliśmy już po zmroku. Ścislej mówiąc Arek osiągnął go pierwszy i chąc nie chąc musiał na mnie poczekać jakieś dwie minutki. Bardziej niz za Łysą Polaną to chyba na Zdziarską Przełęcz się wlokłeś ;) [przypis Arka]. Następnie skręciliśmy w asfaltowo-dziurawą drogę w lewo i przez Brzeziny i Jaszczórówkę dotarliśmy do Zakopanego. Pod Dworcem PKP mój licznik pokazał 205 km. Jako, że do odjazdu pociągu do Krakowa zostały nam jeszcze dwie godziny udaliśmy się do baru aby omówić dzisiejszą wycieczkę
     Znaki drogowe na Słowacji sa lepsze niż u nas. Na każdym podana jest odległość do miejscowości oraz jeżeli jest taka potrzeba to z wyraźną strzałką gdzie trzeba skręcić. Asfalt też Słowacy mają lepszy niż w Polsce. W mniejszych miejscowościach sklepy spożywcze otwarte są w soboty od godz. 8 do 11, a w niedzielę od 7:30 do 9. Znacznie więcej rowerzystów można spotkać u naszych południowych sąsiadów. A w dodatku oni na prawdę jeżdżą i to większymi grupami. Tylko pozazdrościć. Bardzo polecamy niżej wzmiankowany przewodnik, który w moim przypadku doprowadził do niniejszej wycieczki. A przez całą wycieczkę służył jako... przewodnik. Mieliśmy też papierową mapę ale rozłożyliśmy ją tylko raz czy dwa razy.

Literatura:
[1] Marek Grocholski, Wokół Tatr na rowerze, Pascal, Bielsko-Biała (2005)
[2] Dookoła Tatr atrakcje turystyczne, mapa samochodowa, rowerowa i narciarska, 1:100 000, SYGNATURA, POLKART, wyd. II, Warszawa - Zielona Góra - Zakopane, (2004/05)


IMG_2583.JPG IMG_2591_panorama.jpg IMG_2599.JPG IMG_2607.JPG
IMG_2628.JPG IMG_2630.JPG IMG_2635.JPG IMG_2636_panorama.jpg
IMG_2666.JPG IMG_2671.JPG IMG_2674.JPG IMG_2678_panorama.jpg
IMG_2685.JPG IMG_2689.JPG IMG_2717.JPG IMG_2726.JPG
IMG_2733.JPG IMG_2739.JPG IMG_2757.JPG IMG_2759_panorama.jpg
IMG_2768.JPG IMG_2769_panorama.jpg IMG_2778_panorama.jpg IMG_2793.JPG
IMG_2795.JPG mapa.jpeg profil_Tatry.jpg profil_Tatry_wykres2.jpg

Galerię stworzono przy pomocy
Web Page Creator 3.3
Książka gości © -=[zieluk]=- 2013 Zdjęcia robiono aparatem
cyfrowym Canon A70